Wywiad
MICHAŁ BAŁAGA „Wolałbym zagrać małpę niż Hamleta”
Jak zaczęła się Twoja przygoda z aktorstwem?
To dosyć zabawne, ale mając 16 lat w ogóle nie przypuszczałem, że zostanę aktorem. Chciałem być ichtiologiem albo oceanografem, bo fascynował mnie świat ryb. Tata chciał, żebym przejął po nim schedę czyli firmę budowlaną i zapisał mnie na zajęcia ekonomiczne. A znowu mamie marzyło się,
że będę stomatologiem lub lekarzem i wysłała mnie na dodatkowe zajęcia z chemii i biologii. Tak było do pewnych jasełek, w których zagrałem Heroda. I ksiądz powiedział, że może powinienem pomyśleć o aktorstwie. Nie wiedziałem zupełnie, o co mu chodzi. Ale pojechałem do Kielc na spektakl teatralny
i spodobało mi się. Tak to się zaczęło.
Pamiętasz swoje pierwsze przedstawienie?
(śmiech) Śmieję się, bo spektakl się nazywał „Jazz Baba Riba” i reżyserował go Stanisław Melski.
Po szkole czekałem rok, aż moja żona Agnieszka Bałaga-Okońska skończy studia i wtedy imałem się różnych prac. Ten spektakl był zabawą, śpiewaliśmy piosenki, wygłupialiśmy się. Jednak za swój debiut uznaję sztukę „Czyż nie dobija się koni” w reżyserii Julii Wernio w Teatrze Zagłębia.
A jakie jest Twoje najważniejsze przedstawienie?
„Piaskownica” w reżyserii Jerzego Bielunasa.
Jak się przygotowujesz do roli?
Kiedy pracowałem nad „Najdroższym” Pawła Aignera, to do ogarnięcia miałem duży materiał
w niedługim czasie. Spędziłem wtedy mnóstwo czasu w łazience, gdzie się zamykałem, szczególnie
w nocy, i wkuwałem tekst. Wtedy nienawidziłem swojej łazienki. Od niedawna mam też tak, że do konkretnej roli przypisuję utwory muzyczne. To mi pomaga.
Jakie emocje Ci towarzyszą, kiedy wychodzisz na scenę?
Najważniejszy proces zachodzi przed wejściem na scenę. Wtedy się zastanawiam, czy wszystko pamiętam, czy jestem dobrze przygotowany. Zdarza się tak, że mój mózg zaczyna wariować na scenie i podpowiada mi, co robię źle, wyrzuca mnie z roli. Wtedy muszę się zresetować czyli spoliczkować.
A jak się nie uda uderzyć w policzek, to podszczypuję się w pośladek. I wszystko wraca do normy.
Co Ci sprawia frajdę w teatrze?
Lubię łapać kontakt z publicznością, bo wtedy wiem, czy zmierzam w dobrą stronę. To właśnie drugi człowiek sprawia mi największą frajdę w teatrze. Jest to widz, partner sceniczny, ale też cała teatralna ekipa. To daje największą radość, bo aktorstwo to praca dla ludzi, ale też praca z ludźmi. I nie chodzi
o kwiaty, brawa, ale o oczy widzów i te chwile spotkania w przestrzeni teatru.
A z czym masz trudność?
Z głową, która cały czas próbuje mi podpowiadać, że coś mi nie wyjdzie, coś zrobię źle. Mózg chce nas chronić i radzi, żeby robić krok wstecz i nie wypuszczać się na ryzykowne wody. Ale w tej pracy chodzi właśnie o to, żeby się wypuszczać jak najdalej. Na scenie mózg odcina mnie od roli, zaczyna analizować, jak gram. Nie myślę wtedy po co gram tylko w jaki sposób. To jest duże niebezpieczeństwo, bo po zejściu ze sceny biczuję się i wyrzucam sobie błędy i to są straszne momenty w tej pracy. Na szczęście nie zdarzają się zbyt często.
W jakie postaci lubisz się wcielać?
Czuję, że jestem „w szufladzie” aktora głupka, wariata, popaprańca i dobrze mi z tym. Moim marzeniem aktorskim jest zagranie małpy w „Planecie Małp”. Wolałbym to niż na przykład Hamleta.
Jaką masz pasję?
Moim hobby, które jest jednocześnie przekleństwem i uzależnieniem, są gry komputerowe. Od dziecka kochałem gry planszowe i zespołowe. Teraz pochłaniają mnie te komputerowe i internetowe.
Co zabrałbyś na bezludną wyspę?
Moją rodzinę.
Masz ulubiony film?
„Kino Paradiso”, „Ojciec chrzestny” i „Władca pierścieni”.
Gdybyś nie był aktorem to kim?
Gdybym miał zrezygnować z aktorstwa to pracowałbym w sklepie zoologicznym lub w ZOO. A gdyby miało być bardziej ambitnie, to zostałbym korespondentem i prowadził program o zwierzętach na świecie.